Rinjani Mountain - czyli jak zdobyć wulkan i nie zwariować
- Wiesz, że niektórzy przlatują na Lombok tylko po to, żeby
wejść na ten wulkan? – zapytał.
- Yhm. Ale zdajesz sobie sprawę, że szczyt jest na wysokości
3 700 m. n.p.m.? To jest ponad 2 500 m. wysokości do zrobienia w
jeden dzień – odpowiadam podnosząc wzrok
znad książki.
- Chyba nie chcesz spędzić całego tygodnia leżąc na plaży?
Ja cię znam - ty nawet jednego dnia w miejscu
nie usiedzisz…
(15 minut później)
- Ok, raz się żyje. Nie po lecę na drugi koniec świata, żeby
nie wejść na wulkan! Rezerwuj miejsca – mówię.
***
Budzik dzwoni punkt 3:00. Półprzytomnie zwlekamy się z łóżka
z nadzieją na dospanie w samochodzie. O czwartej kierowca ma czekać na nas pod
hotelem – musimy wyjechać jak najwcześniej, bo do wioski Sembalun, skąd zaczyna
się trekking, mamy co najmniej 3 godziny drogi.
Kierowca przyjeżdża zgodnie z planem, jednak na jakikolwiek sen podczas
podróży nie ma szans – razem z nami w bagażniku jadą rzędy turystycznych butli
z gazem, które radośnie brzęczą przy najlżejszym zakręcie. O przepisach
bezpieczeństwa chyba nikt tu nie słyszał, ale do tego zdążyliśmy się już
przyzwyczaić. Przynajmniej tym razem kierowca mówił trochę po angielsku, a to
już coś.
Oglądam przepływające obok obrazy: proste chatki zbudowane z
bliżej nieokreślonego materiału, opustoszałe stragany targowe, błąkające się psy,
pojedyncze osoby stojące na gankach i wpatrujące się w przestrzeń. Całość
dopełnia dochodzący z głośników śpiew muezzinów, którzy wraz z nadejściem świtu
nawołują wiernych do modlitwy. Ten obraz – wyglądający niczym kadr wycięty z
post-apokaliptycznego filmu – jest tu i teraz, praktycznie na wyciągnięcie ręki.
Czuję jednak, że jest w nim coś niedostępnego, że istnieje tylko iluzorycznie,
na płaskim ekranie samochodowej szyby. Że chcąc wejść do środka, zrozumieć choć
trochę życie tego miejsca, zniknąłby w momencie otwarcia drzwi. Obraz powoli rozmazuje
się i w końcu zasypiam.
Budzą mnie lekkie mdłości. Jest już zupełnie jasno i –
sądząc po reakcji błędnika i krętej drodze przed nami – przez ostatnie 2
godziny musieliśmy wspiąć się na wysokość ponad 1000 m. n.p.m. Po nocnych
pustkach nie ma śladu – mijane wioski tętnią życiem przesiąkniętym
charakterystycznym zapachem smażonego oleju palmowego. Chwilę później
dojeżdżamy na miejsce. Jeszcze tylko śniadanie, szybka kontrola paszportów i
ruszamy w drogę – przed nami wulkan do zdobycia.
Nasz przewodnik do najbardziej gadatliwych nie należy, więc
długie odcinki drogi pokonujemy w milczeniu. Tym lepiej, bo można w spokoju
napawać się otaczającymi widokami - a jest co oglądać. Pierwszą część drogi –
przypominająca trochę nasze polskie Bieszczady – przechodzimy spacerowo, podziwiając
ostatnie uprawy papryki chili. Szybko jednak ścieżka robi się stroma, więc
wchodzić jest coraz trudniej. Nie pomaga pogoda – jest gorąco i dosyć wilgotno.
Nie pomaga też to, że ostatnie dwa dni spędziliśmy na plaży – okołorównikowe
słońce działa wyjątkowo zdradliwie i szybko zmienia białą europejską skórę w
czerwony pancerz, który bardzo ogranicza ruchy. Ale przecież nie damy się
pokonać tak łatwo – wchodzimy dalej, razem z nami wchodzą porterzy niosący
zapasy żywności na 3 dni wędrówki.
W Indonezji byliśmy stosunkowo krótko, ale jedną rzecz o
miejscowych mogę powiedzieć na pewno: nie ma takiego miejsca, w które nie można
się dostać skuterem i nie ma takiego wulkanu, na który nie można by wejść w
japonkach.
Trasę, którą my ledwo idziemy w dobrych trekkingowych butach porterzy pokonują praktycznie boso (bo słomianych klapek obuwiem nazwać nie śmiem), do tego dużo szybciej i z dużo większym obciążeniem. Wyprzedzają nas niezauważenie, a następnie czekają na nas w cieniu paląc jednego papierosa za drugim. W międzyczasie mijają nas skutery. Tak, do pewnej wysokości można wjechać skuterem – za odpowiednią opłatą oczywiście. Ścieżka jest wąska i często niebezpieczna, ale jednak chętni się znajdują.
Trasę, którą my ledwo idziemy w dobrych trekkingowych butach porterzy pokonują praktycznie boso (bo słomianych klapek obuwiem nazwać nie śmiem), do tego dużo szybciej i z dużo większym obciążeniem. Wyprzedzają nas niezauważenie, a następnie czekają na nas w cieniu paląc jednego papierosa za drugim. W międzyczasie mijają nas skutery. Tak, do pewnej wysokości można wjechać skuterem – za odpowiednią opłatą oczywiście. Ścieżka jest wąska i często niebezpieczna, ale jednak chętni się znajdują.
Pod wieczór docieramy do pierwszego obozu – znajduję się on
na wysokości 2 600 m. n.p.m. i leży
na skraju widowiskowej kaldery, którą wypełnia jezioro Segara Anak (ind. Segara Anak - ‘child of the sea’).
Ledwo żyjemy, ale takie widoki warte są wysiłku.
Tuż po zdobyciu pierwszego obozu - widok na Lombok, w oddali widać fragment Morza Balisjkiego |
Krater kaldery - widok na zasnuty chumrami Ocean Indyjski |
Jezioro Segara Anak o zmroku |
Robi się ciemno. Kolejny etap wędrówki ma zacząć się już za
kilka godzin. Żeby zdążyć na szczyt
przed wschodem słońca trzeba wyjść z obozu o 2 nocy i pokonać pozostały odcinek
trasy po ciemku, mając jedynie czołówki. Okazuje się niestety, że razem z nami
na szczyt ma wchodzić dosyć duża grupa turystów, więc po długich wahaniach w
końcu rezygnujemy z tego etapu i postanawiamy obejrzeć świt ze skraju kaldery.
W momencie gdy w nocy wszyscy na złamanie karku pędzą w stronę szczytu my więc
smacznie śpimy, a raczej usiłujemy spać, bo indonezyjskie jedzenie przyprawia
nas o niemałe rewolucje.
Nie mogąc zasnąć i przewracając się z boku na bok wpadam na
pomysł, żeby odetchnąć świeżym powietrzem i obejrzeć gwiazdy. Przekonuje mnie
zwłaszcza myśl, że nie dość, że jestem na półkuli południowej to jeszcze na
wysokości ponad 2 600 m., więc na pewno jest co oglądać. Nie mylę się –
nieboskłon jest fascynujący i chociaż nie potrafię odnaleźć ani jednego
gwiazdozbioru to ogromną przyjemność sprawia mi samo patrzenie w bezkres
nocnego nieba. Szybko jednak marznę i chowam się w bezpieczne wnętrzności
namiotu. A przynajmniej tak mi się wydaje.
Nie mija 15 minut i słyszę dziwny odgłos. Ale nie jest to odgłos,
który mogłyby wydawać trekkingowe buty z podeszwami ze sztucznego materiału. W ogóle nie
jest to nic podobnego do chodu człowieka. Przypomina raczej stukanie kopyt o skały,
a na dodatek to coś, co je wydaje zdecydowanie porusza się na czterech
kończynach. Zamieram. Szybko oceniam
wytrzymałość namiotu, ale nie jest to dla mnie pocieszające. Przypuszczam, że –
jak wszystko w Indonezji – ma on wytrzymałość raczej worka na śmieci niż
sprzętu górskiego z prawdziwego zdarzenia. Poza tym jest środek nocy a my
jesteśmy na skraju krateru, co daje raczej marne perspektywy ucieczki. Przez
chwilę przechodzi mi przez myśl, żeby otworzyć namiot i ocenić sytuację, ale zwierzę
szybko weryfikuje moje plany.
Donośne <<<NIUCH, NIUCH, NIUCH>>> rozlega się 20 centymetrów od mojej głowy.
Mnie i czymkolwiek_jesteś_odejdź, dzieli więc tylko cieniutka ściana namiotu. Oczami
wyobraźni widzę wielki nos, który próbuje dostać się do środka. Niuchanie
powtarza się, tym razem bliżej moich stóp. A więc szukasz jedzenia – myślę i
dziękuje sobie, że zawczasu wszelkie resztki żywności wyrzuciliśmy z dala od
namiotu.
- Tomek, obudź się, coś tu jest…
- Cooo?
- Coś tu przyszło, nie wiem, zwierzę jakieś, chyba szuka
żarcia.
- Jak szuka jedzenia to i tak nie znajdzie, idź spać.
- Chyba żart, jak mam zasnąć, skoro wokół naszego namiotu
krąży coś, co chce mnie zjeść?
- No normalnie, udajesz, że nie słyszysz i zasypiasz: o tak –
I zasnął. Mąż idealny.
Ale w gruncie rzeczy ma racje. Nic innego nie zrobię, więc zmuszam się do snu i jakimś cudem mi się to udaje.
Następnego dnia opowiadam sytuację naszemu przewodnikowi.
Ale w gruncie rzeczy ma racje. Nic innego nie zrobię, więc zmuszam się do snu i jakimś cudem mi się to udaje.
Następnego dnia opowiadam sytuację naszemu przewodnikowi.
- Oh, it was only a big pig! Big pig, don’t worry, it won’t hurt you!
No tak. Big Pig. Że też wcześniej na to nie wpadłam – głupia
ja.
Na sam szczyt wulkanu ostatecznie nie weszliśmy, ale za to kolejnego obeszliśmy jezioro wulkaniczne i następną noc spędziliśmy z widokiem na Ocean Indyjski. Nie bez przygód oczywiście – tym razem w środku nocy zwiało nam tropik z namiotu. Odkryliśmy tym samym sekret nadludzkiej siły naszych tragarzy – to co mogli zastępowali lżejszymi odpowiednikami. I tak zamiast śledzi używali patyków, a zamiast wody mineralnej – nosili wodę demineralizowaną.
Na sam szczyt wulkanu ostatecznie nie weszliśmy, ale za to kolejnego obeszliśmy jezioro wulkaniczne i następną noc spędziliśmy z widokiem na Ocean Indyjski. Nie bez przygód oczywiście – tym razem w środku nocy zwiało nam tropik z namiotu. Odkryliśmy tym samym sekret nadludzkiej siły naszych tragarzy – to co mogli zastępowali lżejszymi odpowiednikami. I tak zamiast śledzi używali patyków, a zamiast wody mineralnej – nosili wodę demineralizowaną.
Idonezjo –
I will miss you so f’ing much.
Wschód słońca nad wulkanem |
Widok z Rinjani o świcie |
Jezioro Segara Anak o świcie - widok z trasy do wioski Senaru |
Obóz na skraju urwiska - nasz namiot jeszcze z kompletnym tropikiem |
Sen w chmurach - namiot z widokiem wprost na Ocean Indyjski |
Komentarze
Prześlij komentarz